Czarty Gór Sokolich

Daniel Nogal

    • Europa
    • Polska
    • Śląskie
    • Olsztyn (wieś)
  • Góry Sokole

Wiatr wył głośniej niźli skazańcy w zamkowych lochach torturowani, drzewa giął ku ziemi, jedne łamiąc w pół, inne z korzeniami wyrywając. Błyskawice podpalały czarne niebo, grzmoty rozlegały się jeden za drugim, a deszczu spadało tyle, jakby rozgniewani aniołowie lali go z chmur cebrami. Słowem...

– Apokalipsa! – jęknął karczmarz i przeżegnał się, spojrzenie kierując ku niebu, a konkretniej ku ozdobionej pajęczynami powale.

Garstka stałych bywalców olsztyńskiej gospody, którzy koniec świata witać woleli siedząc nad kuflem, miast we własnych domach, odwróciła się w jego stronę. Nikt jednak komentarza żadnego nie wygłosił.

– Nie apokalipsa to, a czarcia gonitwa – odezwał się po chwili dziad wędrowny, który z dziurawej opończy i wytartego futra uwił sobie gniazdko w kącie izby. – To jest ta jedna noc w roku przez biesy i licha Gór Sokolich wybrana, by ze szczytu Pustelnicy na złamanie karku pędzić, czary przy tym czyniąc i niepogodę zsyłając.

Tym razem wszyscy niemal, jak na komendę, zerknęli ku drzwiom gospody, czyli na południe. Góry Sokole tam się bowiem znajdowały, nie dalej jak godzinę marszu od Rynku. O tamtejszych czartach każdy mieszkaniec Olsztyna od matki albo babki słyszał, dlatego bez powodu na te zielone wzniesienia się nie zapuszczano. A nawet gdy powód się znalazł, to ludzie szli tam tylko w środku dnia i nigdy samotnie, bo nikt przecie nie chciał zostać przez diabła porwany i bez śladu zaginąć.

– A skąd wy, dziadu, o naszych lichach tyle wiecie, co? – spytał kowal. – Ledwie wczoraj żeście do nas przyleźli, i to wcale nie z południa.

– On przecie przynajmniej raz w roku przez Olsztyn wędruje – wtrącił się karczmarz. – Tyleś razy go widział, nie pamiętasz?

– Jakoś nie. Dla mnie każdy dziad jednaki, nie odróżniam, czy ten jaki nowy, czy stary.

Dziad nie przejął się wcale i dziadowskim zwyczajem zaproponował, że opowieścią zgromadzonych zabawi, żeby łatwiej było tę, niech już będzie, małą apokalipsę przeczekać.

– Historia to prawdziwa, co dawno temu w tych okolicach się wydarzyła – zaczął. – Było tak...

* * *

Sambor pędził przez las, ile sił w zmęczonych nogach. W ciemności potykał się o korzenie i kaleczył twarz o sosnowe igły, lecz nie zwalniał. Tak, jak nie zwalniali ci, co ścigali go aż z Olsztyna, sześciu pachołków starosty Karlińskiego, w nadziaki i pistolety uzbrojonych.

Że też musiał akurat na nich natrafić, gdy wieczorem przekradał się za gospodą. Że też musieli go pamiętać! Banitę, przegnanego z tych stron przed trzema laty za udział w pojedynku. Skacząc nad zwalonymi pniami, przedzierając się przez zarośla, Sambor chciał przeklinać się za to, że przybył tu ze Śląska, gdzie nikt nie przejmował się jego przeszłością i wyrokami, gdzie od nowa układał sobie życie. Chciał się przeklinać, ale nie mógł. Przybył tu przecież, by zobaczyć narzeczoną, złotowłosą Anię, którą miał poślubić miesiąc po pojedynku. I która kilka miesięcy później urodzić mu miała dziecko, zbyt niecierpliwi byli bowiem, by z miłością czekać do małżeństwa.

Ania, jak dowiedział się przed przyjazdem, żyła w ojcowskim domu, wychowując nieślubnego syna, ujmę rodzinie przynosząc. Chciał go zobaczyć, chciał zobaczyć ją, a nawet – marzyło mu się – zabrać ich ze sobą na Śląsk. Zastanawiał się wciąż, czy by z nim uciekła, synka zabierając? Uciekłaby, dochodził do wniosku, bo czemu miałaby nie uciec?

Teraz jednak uciekał on, samotnie, przez gęstwinę porastającą Góry Sokole, co dla rzeszy czartów, biesów i lich były, jak gadały stare baby, domem. W tej akurat chwili Sambor bardziej niż czartów obawiał się starościńskich pachołków, którzy... Którzy zostali chyba gdzieś z tyłu, nie słyszał bowiem już ich pokrzykiwań ani żadnych innych odgłosów pościgu. Czyżby bali się wbiec nocą na zbocza Pustelnicy, góry diabelskiej?

Odważył się zwolnić, w końcu nawet zatrzymał się pod spiczastym głazem i oparł się o niego. Wyczerpany, dyszał łapczywie, jakby właśnie wyratowano go od utonięcia. Wokół wciąż królowała cisza. Zamiast uspokoić się choć trochę, Sambor zląkł się, że pachołkowie doścignęli go, że teraz skradają się w ciemności, otaczają. Wyrównał oddech, chwycił rękojeść wiszącej u pasa szabli. Zastygł, gotowy do walki albo do dalszej ucieczki. Ale pachołków nie było. Pojawił się za to, nie wiedzieć kiedy, deszcz.

Sambor postanowił rozejrzeć się za grotą, by i przed deszczem się ukryć, i przed ludźmi Karlińskiego. Jaskiń i jam tu nie brakowało, poznał je dobrze jako dziecko, gdy biegał po wzgórzach wbrew woli matki. Jednak teraz było zbyt ciemno i nic nie znalazł. Usiadł więc po prostu na korzeniach rozłożystego buku, którego liście też jakąś ochronę przed deszczem dawały.

Siedział tak, z zamkniętymi oczami, jedną dłoń na rękojeści oręża zaciskając, drugą zaś na srebrnym medalionie, kryjącym w środku portret Ani, wymalowany przez artystę ze Mstowa, gdzie potajemnie wybrali się na wycieczkę, by kuglarzy na jarmarku zobaczyć.

– Aniu, Aneczko... – szeptał, wbrew woli w półsen zapadając.

Zaraz jednak rozbudził go błysk, który rozświetlił okolicę, i grom, którą nią wstrząsnął, nadchodząc bez zwłoki. Jakby tego było mało, ledwie grom ucichł, ryk poniósł się przez Góry Sokole, ni to zwierzęcy, ni ludzki – diabelski ani chybi!

Sambor na nogi się zerwał, a wówczas wicher taki zadął, że mało go nie przewrócił. Kolejny błysk, huk, trzask łamanego drzewa. I ryk – na wiele gardeł! Chwilę później tupot tuzinów stóp się rozległ, tętent tuzinów kopyt, a wszystko to ze szczytu Pustelnicy nadchodziło. Matka i babka nie kłamały, oto ruszyła najprawdziwsza czarcia gonitwa!

Uciekać, pomyślał, znów mi trzeba uciekać! Deszcz go smagał ulewny, wiatr próbował równowagi pozbawić i o pnie cisnąć, a Sambor znów gnał, tym razem już nie po to, by kryć się w Górach Sokolich, lecz przeciwnie – by opuścić je jak najprędzej.

Ale czarcie hałasy rozlegały się coraz bliżej, coraz głośniejsze stawały się wrzaski, rechoty i pohukiwania. A gdy Sambor odwrócił się i akurat kolejna błyskawica las rozjaśniała, zobaczył pędzącą za nim gromadę i taka przejęła go groza, że mało od zmysłów nie odszedł albo serce mu się nie zatrzymało.

Biegły tam wszystkie diabły, o jakich w Olsztynie gadano, a wiry powietrzne im towarzyszyły, liście, gałęzie, a nawet całe drzewa unosząc! Na przedzie biesy potężne i kudłate, na czterech łapach skaczące, co cudem jakimś nie zawadzały o drzewa porożem jak u jelenia. Dalej licha czarne, jednookie, szaleńczo chichoczące. Na końcu zaś czarty najprawdziwsze, rogate, którym krzywe kopyta trudność przy biegu sprawiały, lecz nawet im Sambor nie był w stanie uciec!

Dognały go w końcu. Bies najpierw mało na poroże go nie nadział, Sambor w ostatniej chwili za drzewo uskoczył. Potem licho zwolniło przy nim, łypnęło ślepiem wielkim i żółtym, a Sambor zamarł, jakby urokiem w kamień obrócony. Licho dalej pognało, pojawiły się czarty rogate. Za ręce go chwyciły, mocno niby w kleszcze, i w dół stoku pociągnęły, z osłupienia wyrywając. Biegł więc z nimi, biegł na złamanie karku, a wokół błyski i gromy, trąby powietrzne i drzewa połamane, tupot i tętent, chichot i wrzask.

Biegł, przez czarty ciągnięty, biegł, aż zapomniał, gdzie jest i kim jest, aż o wszystkim zapomniał. O Ani nawet. Był tylko ten bieg dziki, gonitwa po stoku Pustelnicy, a w końcu ciemność.

Obudził się.

Świtało. Sambor siedział oparty o pień starego buka, odzienie miał mokre, a w ręce trzymał medalion. Otworzył go zaraz, spojrzał w zielone oczy ukochanej, której od trzech lat nie dane mu było spotkać.

– Czy przyśniło mi się to wszystko, Aneczko?

Musiało mu się przyśnić, bo jakżeby inaczej? Koszmar naszedł go, zasypiał bowiem strachem przejęty, choć nie przed diabłami, a przed pachołkami Karlińskiego. A że tak był wymęczony ucieczką z Olsztyna, to nawet ulewa i burza nie zdołały go wybudzić.

Teraz jednak nowy dzień wstawał, słoneczny i rześki, a wietrzyk niósł nadzieję. Nadzieję, że nie wszystko stracone, że Sambor ujrzy jeszcze Anię i synka. Głupi nie był, wiedział, że ludzie starosty będą szukać go dalej, że nie machną ręką i nie powiedzą: zniknął na dobre, w burzową noc czarty porwały go do podziemia. O powrocie do Olsztyna – ani za dnia, ani nawet nocą – mowy dzisiaj nie było.

Poszedł w przeciwną stronę, pod wieś Biskupice, gdzie w starej stodole wierzchowca ukrył, obok gospodarstwa, co kilka lat temu piorunem trafione spłonęło i nikt nie chciał go odbudować. Oby koń wciąż tam był, myślał Sambor, oby przeżył jakoś burzę i nie uciekł.

Maszerował więc, od duktów z dala się trzymając, lecz i tak co i rusz za starościńskimi pachołkami się rozglądał. Dumał przy tym, kiedy znów do Olsztyna przyjedzie. Jedno wiedział już na pewno: nie przyjedzie sam. Weźmie ze sobą kogoś zaufanego, kto w jego imieniu z Anią porozmawia i, daj Boże, przekona do ucieczki na Śląsk. Nie zachwycało go takie rozwiązanie, ale wyjścia innego nie było. Już raz ledwie przeżył wizytę w środku miasteczka, za drugim razem mógł nie mieć tyle szczęścia. Poza tym...

Sambor raptem stanął jak wryty, jakby licho go zauroczyło. Oto zobaczył stodołę, a właściwie to, co z niej zostało: jedną ścianę, mianowicie, do tego dziurawą. Ani chybi, trąba powietrzna tędy przejść musiała, budynek na strzępy rozniosła. Co z koniem?!

Po koniu śladu nie było. Cóż więc robić? Bo co z tego, że w skrytej pod koszulą sakiewce Sambor dukaty trzymał i stać go było na nowego wierzchowca? Nie mógł ot tak do Biskupic wejść i szukać kogoś, kto mu konia sprzeda. Znając Karlińskiego, tutejszych chłopów o pojawieniu się banity powiadomiono bezzwłocznie.

A zatem? Do Częstochowy iść? Czy może lepiej do Mstowa? Droga prawie ta sama, kilka godzin marszu przez las, a ruch większy, kupców mnogość i koni. Nawet jeśli i do Mstowa starosta wieści posłał, to tam przecież Sambora nie rozpoznają, a jeden podróżny więcej niczyjej uwagi nie zwróci.

– Do Mstowa – postanowił Sambor. Już ruszał, gdy nagle ruch jakiś kątem oka dostrzegł. Zaraz odwrócił się, gotowy po szablę sięgnąć, z ludźmi Karlińskiego się mierzyć...

A to tylko dzieweczka wśród traw stała, dwunastoletnia najwyżej, chuda i umorusana jak niebożę, złotowłosa i piegowata jak... Aneczka.

– Nie bój się – rzekł do niej, choć z nich dwojga to on się przed chwilą przestraszył.

– A juści, że się was nie boję – fuknęła, nosek wysoko uniosła, piąstki wsparła o biodra okryte postrzępioną tuniką. – Wyście nie stąd. Czego tu szukacie?

Zaskoczyła go bezczelność dziewczynki, szczególnie, że na chłopskie dziecko wyglądała, a on może i banita, lecz przecież szlachcic! Uśmiechnął się jednak tylko, bo po pachołkach starościńskich i diabłach wyśnionych tak odmienne towarzystwo było mu nawet miłe, pomimo okoliczności. Chociaż, uświadomił sobie zaraz, dziewczynka w Biskupicach powiedzieć może, że kogoś pod wsią widziała, a jak kto połączy to z wieścią o banicie... Co jednak miałby zrobić? Dziecko udusić, żeby nie wygadało?

– Konia w stodole zostawiłem – odparł więc szczerze, bo co ma być, to będzie, i niech wola nieba się dzieje. – Wczoraj. Ale konia nie ma, nie ma też stodoły, w nocy musiał ją wicher roznieść.

Przekrzywiła piegowatą główkę, spojrzała na niego jak na głupka ostatniego.

– Co też wy mówicie? – spytała. – Stodołę, prawda to, wicher rozerwał, wicher czartowski, tak u nas na wsi powiadają. Ale to sto lat temu było! Albo... dwieście! A nie tej nocy.

– Jakie sto lat? – Sambor cierpliwość tracił. – Co ty mi tu wygadujesz, smarkulo, jak wczoraj stodoła cała tu była, jeno z dziurą w dachu!

Tym razem to ona się zlękła. Zbladła, wargę przygryzła, a potem pobiegła w stronę Biskupic. Sambor powiódł za nią wzrokiem i aż mu się w głowie zakręciło. Ja śnię, pomyślał, to dalej sen jakiś koszmarny...

Ale to nie był sen. Oto w Biskupicach dwa razy więcej chat stało niż dnia wczorajszego. Czy raczej – niż tego dnia, który Sambor za wczorajszy uważał.

* * *

Oto zobaczył stodołę, a właściwie to, co z niej zostało: jedną ścianę, mianowicie, do tego dziurawą...

– Oj tam – kowal machnął ręką – androny, dziadu, pleciecie. Czarty szlachcica na sto lat porwały? Kto to słyszał?

Gdy jednak znów grom się rozległ, ulewa w okiennice ze zdwojoną siłą uderzyła, a drzwi zaskrzypiały, jakby z zawiasów miały zaraz wypaść, kowal z obawą zerknął ku sieni. Nie on jeden zresztą. Wszyscy, z karczmarzem włącznie, zwrócili się w tamtą stronę. Czy czarty z Pustelnicy na Rynek już nie dobiegły i do gospody się nie dobijają, by na sto lat ludzi stąd porwać?

– Skaranie boskie z tą pogodą – rzekł karczmarz i przeżegnał się kolejny raz.

Tylko dziad, skuliwszy się w swym gnieździe, nie na drzwi patrzył, lecz na portret w srebrny medalion oprawiony, a piękną dziewczynę przedstawiający, piegowatą i złotowłosą.

– Aniu – szepnął – Aneczko... Jutro znów Cię odwiedzę. I naszego synka.

Odwiedzał ich, ilekroć przez Olsztyn wędrował. Nigdy dotąd jednak po tamtej nocy straszliwej nie był w okolicy, gdy diabelska gonitwa się odbywała. Aż do dziś. Czy miało to jednak jakieś znaczenie, którego odkryć nie potrafił?

Tak czy owak, wiedział, że rankiem wybierze się na grób ukochanej i syna. W jednej mogile ich pochowano, gdy oboje zmarli podczas morowej zarazy. Ona dwadzieścia sześć lat miała, on pięć ledwie. A zdarzyło się to dziewięćdziesiąt osiem lat przed tym, jak Sambor z Pustelnicy zszedł, ku Biskupicom się kierując.

Redaktor: Jolanta Stachowiak
Grafik: VS
Tłumacz: Kaja Wiszniewska-Mazgiel