Sąd diabelski

Daniel Nogal

    • Europa
    • Polska
    • Lubelskie
    • Lublin
    • Stare Miasto
    • Rynek

Płonący dworek imć Arciszewskiego rozświetlał chmurną noc jesienną niby olbrzymia pochodnia. Ganek sczerniał już i się zawalił, ginęły resztki krytego słomą dachu, a ogień panoszył się po izbach i alkierzach, z których pachołkowie Samuela Zabielskiego wynieśli wcześniej wszelkie cenne przedmioty: księgi w różnych językach drukowane, antałki małmazji i węgrzyna, szkatuły z kosztownościami...

Pozostały za to w środku ciała tych służących zmarłego przed miesiącem szlachcica, co na tyle głupi byli, że zamiast umykać w pola, po krócice i bandolety sięgnęli, by przed zajazdem się bronić.

– Rachunki wyrównane. – Siedzący w siodle magnat, futrzaną szubą okryty, podkręcił wąsa. – Bo Zabielskiemu herbu Trzaska w paradę wchodzić nie lża!

Oderwał wzrok od walącego się dworku i w dół spojrzał, na błotnistą ziemię przy końskich kopytach.

– Widzisz to waćpan tam z dołu? – zawołał. – Z tego kotła, w którym czarty w smole cię gotują? Oj, mam nadzieję, że widzisz.

Do magnata podjechał Tomasz Głębocki, znany w województwie lubelskim rębajło o gębie pokrytej paskudnymi bliznami, które okazała broda częściowo tylko przysłaniała. Trzeci już rok był u Zabielskiego na żołdzie, jak nikt inny bowiem sprawdzał się wszędzie tam, gdzie trzeba było karabelą machać albo z rusznicy palić. W dwóch zajazdach przez magnata poprowadzonych brał wcześniej udział, nie bez radości zresztą, lecz tym razem sprawy inaczej stały. Nie było dekretu zawczasu wyrychtowanego, nie było z nimi starosty. Znaczy się: zajazd bezprawny, a za taki banicją albo infamią zapłacić można. Czy nawet gardłem.

– Na pewno kłopotów z tego nie będzie? – spytał Głębocki. – Jak wdowa od krewnych wróci i zgliszcza zobaczy...

– No i cóż? – Zabielski uniósł brew krzaczastą.

– Do sądu pójdzie.

– A niechże idzie. Ha – magnat roześmiał się diabolicznie, a oczy zapłonęły mu odbitym blaskiem ognia pożerającego dobytek Arciszewskich. – Niechże idzie!

*

Czarcia łapa na trybunalskim stole odbita.

– Diabeł sprawiedliwiej by osądził! – krzyknęła Maria Arciszewska.

Jasnowłosa wdowa najpierw jurystów świeckich i duchownych omiotła gniewnym spojrzeniem, potem zaś wzrok skierowała ku wiszącemu w sali trybunalskiej krucyfiksowi, na którym złotymi literami zapisano justitias vestras judicabo. Wiedziała, że słowa te z psalmu zaczerpnięte znaczą: sprawiedliwość waszą sądzić będę.

Sprawiedliwości tymczasem w sądzie zabrakło. Sędziowie, przekupieni albo głupi zwyczajnie, wiarę dali świadkom fałszywym, co o zmyślonych występkach Jana Arciszewskiego opowiadali, oraz dokumentom podrobionym, które Samuelowi Zabielskiemu prawo dać miał do urządzenia zajazdu. Wyrok zapadł: kary żadnej dla magnata nie będzie, zgodnie bowiem z prawami Rzeczypospolitej postąpił.

Zaraz po rozprawie Maria Arciszewska w pośpiechu z Lublina wyjechała i do ojcowskiego dworku wróciła, co stał nad jeziorem Dratów. Tam, gdy już małą Zosieńkę do snu ukołysała, na ławie pod jabłonią usiadła i patrząc na taflę wody nieruchomą, dumać zaczęła: co począć teraz? Za co dom odbudować? Jak sprawiedliwość Zabielskiemu wymierzyć, skoro trybunał w sakiewce trzyma? Ach, najpierw suchoty mi Jaśka zabrała, a teraz i wszystko inne wali się na głowę. Co począć?

Z zadumy wyrwało ją wycie psa i końskie rżenie. Coś przestraszyło zwierzęta... Czy i tu Zabielski ze swoimi rębajłami się pojawił, by kolejny zajazd bezprawnie urządzić?

Wdowa odrzuciła zaraz tę myśl głupią, jednak podniosła się z ławy i zwróciła ku ojcowskiemu domostwu, przy którym najwyraźniej nic niepokojącego się nie działo. Poza tym, że pies zawył znowu, a konie zarżały.

– Dobry wieczór, waćpani – usłyszała raptem i mało nie podskoczyła ze strachu.

Na skraju sadu wyłonił się z cienia rosły szlachcic. Żupan miał na sobie ciemny, kontusz wzorzysty, a na nim delię czerwoną, przy pasie batorówkę. Głowę na wschodnią modłę podgolił, jeno u góry czuprynę gęstą zostawiając, smoliście czarną i kręconą, zaś długie wąsy aż do gładkiego podbródka mu zwisały.

– Nie znam waści – odparła Maria, rezon odzyskując. – Nie po chrześcijańsku się tak w ciemności ku damie zakradać.

Jegomość skrzywił się na chwilę, gdy to usłyszał. Oczy zmrużył. Zaraz jednak twarz, przystojną całkiem, uśmiech szeroki mu rozpogodził.

– Nie znacie mnie, waćpani, to prawda – przyznał. – Lecz ja waćpani męża znałem i lubiłem, miód i małmazję piliśmy pospołu. W niejednej zwadzie wzięliśmy też udział i razem żeśmy Zabielskiemu nie raz dokuczyli, bo pychy w tym człowieku zbyt wiele, za to szlacheckiego honoru ze świecą szukaj... No, nieważne! Tak czy inaczej, kondolencje moje najszczersze, żeś waćpani bez męża została.

Nic nie odrzekła, bo o tym awanturniczym obliczu męża, który przez sarmacką fantazję i łeb gorący często w kłopoty wpadał, pamiętać akurat nie chciała. Choć tak po prawdzie, to gdy poznała go, młodym dziewczęciem będąc, szalony urok Jaśka jej zaimponował. Gdy już jednak rodzinę przyszło im założyć, gdy córka na świat przyszła, wtedy statecznego męża chciała. A różnie to z Jaśkiem bywało...

– Widzę, że waćpani nierozmowna, więc do meritum pozwolę sobie przejść – kontynuował nieznajomy. – Otóż chciałbym waćpani z pomocą przyjść w kwestii tego nieszczęsnego wyroku. Wyroku, od którego odwołać się można i sprawę wygrać. Boście rację mieli, waćpani, jeśli o to idzie, kto by lepiej sądził.

Z początku Maria nie zrozumiała, co przybysz dziwny ma na myśli. Przyglądała mu się więc badawczo... i dostrzegła! Dostrzegła palce szponiaste, przypiłowanymi pazurami zakończone, a przede wszystkim – różki z czupryny leciutko wystające. Wiedziała już, z kim ma do czynienia, nie zlękła się jednak wcale, sama dziwiąc się swej odwadze.

– Chcecie mi pomóc, waćpan – powiedziała spokojnie. – No, dobrze. Cyrograf gotowy, jak rozumiem, już za pasem trzymacie?

Diabeł uśmiechnął się z uznaniem dla jej spostrzegawczości, a potem głową pokręcił przecząco.

– Żadnego cyrografu – oznajmił.

– To co chcecie w zamian ode mnie?

– Nic, waćpani. Jedynie zgoda mi wasza potrzebna, bym mógł w waszej sprawie zadziałać.

– I nic nie chcecie? Jakże to tak? Po waści dobrego uczynku bym się nie spodziewała.

– Któż tu o dobrych uczynkach mówi? – Wyszczerzył się, kły nieco zbyt długie pokazując. – Droga ku sprawiedliwości i złymi uczynkami może być wybrukowana. Złymi uczynkami wyrządzonymi tym, rzecz jasna, co na zło sobie zasłużyli. A ja złem za zło odpłacać lubię, przyjemność sprawia mi to ogromną. To pierwszy z trzech powodów, dla którego bez cyrografu pomogę.

– A jakie są pozostałe dwa?

– Drugi taki będzie, żeśmy się z mężem waćpani, jak wspomniałem, znali i pospołu... No, nie krzywcie tak oblicza krasnego, że mąż wasz z nami swawolił. Ja i pobratymcy moi z tej ziemi jesteśmy i z krwi sarmackiej, z Rzeczypospolitej! I szlachecki polot docenić potrafimy, a tego mężowi waćpani nie brakowało. Od razu dodam, bo widzę, o co chcecie spytać: z bólem przyznaję, że innych cech mu zabrakło, które by sprawiły, żeby po śmierci do nas mógł dołączyć.

– W Niebiosy zatem trafił? – uradowała się Maria Arciszewska.

– Nie. Jeszcze nie. Na to przyjdzie mu w Czyśćcu trochę poczekać, jak wiemy bowiem oboje, anioł też z niego nie był.

Nie zdziwiło jej to wcale. Poświęciła chwilę, by męża sobie wyobrazić, w boskiej ciemnicy na łaskę Pana czekającego. Tak, pomyślała, w tym akurat jest sprawiedliwość.

– Ale ponoć trzeci jest jeszcze powód, dla którego cyrografu nie chcecie – przypomniała sobie.

– A tak – mruknął diabeł, czoło marszcząc. – Widzicie, waćpani, ta cała awantura z Twardowskim sprawiła, że sprawę cyrografów dobrze musimy sobie przemyśleć, więc póki co z góry... Tfu! Tfu! Z dołu, znaczy, takie przykazy idą, by się z cyrografami wstrzymywać. Ale to już nie waćpani kłopot, rzekłbym: wręcz przeciwnie. To jak będzie? Zgadzacie się, bym do działań przystąpił?

*

Dziwne rzeczy działy się w Lublinie w następnych tygodniach i w każdym chyba szynku o nich gadano. Oto nieszczęścia spadać zaczęły na ludzi, którym dotychczas nadzwyczaj dobrze się wiodło. No a nic tak nie porusza gawiedzi, jak właśnie krzywdy doznawane przez tych, co wyżej stoją i lepiej się mają.

Ksiądz prałat Hyżewicz, opowiadał na przykład szewc w gospodzie Łapiguz, spadł ze schodów katedry Jana Chrzciciela i nogi sobie połamał. Innego księdza, ojca Buynowskiego z kościoła świętego Mikołaja, zbóje pod Lublinem ponoć napadli i tak obili – bezbożnicy! – że ledwie do miasta wrócił, a teraz drugi dzień bez przytomności leżał. Zły los nawet samego starosty nie ominął, który na tajemniczą zapadł chorobę albo, jak gadał balwierz Pod Bazyliszkiem, otruty został!

Ciekawe wieści do karczmy Pohulanka przyniósł zaś jeden z trybunalskich pisarzy. Oznajmił on sponad kufelka, że w sądzie ludzie zaczęli się zjawiać, bladzi jacyś, żeby zeznania nowe złożyć w sprawie niedawno zamkniętej, zajazdu zaś dotyczącej. A że i odwołanie w owej kwestii się pojawiło, nową rozprawę zarządzono. Tylko kto sądzić będzie, zastanawiał się na głos pisarz, skoro owi pechowcy z ostatnich tygodni to co do jednego juryści? Kto w ich zastępstwie w trybunale zasiądzie?

Nadszedł w końcu dzień procesowy i wówczas na rynku lubelskim czarne powozy, w kare konie zaprzężone, zjawiać się zaczęły. Jedne od strony Żydowskiej Bramy nadjechały, inne od Bramy Krakowskiej, a wysiadali z nich panowie dostojni – duchowni w rokietach i mantoletach oraz szlachcice w deliach wartych tyle, co folwarki. Gęsiego wchodzili do trybunału, gdzie czekali świadkowie, urzędnicy kancelarii trybunalskiej i, rzecz jasna, główni zainteresowani, czyli Maria Arciszewska i Samuel Zabielski. Miejsca dla jurystów zajęli i proces w sprawie zajazdu od nowa ruszył.

Zabielski, rozdrażniony ponownym wezwaniem do trybunału, hardo się sędziom przyglądał, głowę zadzierał wysoko. Przekupić ich nie zdążył, ich nazwisk nawet nie znał, lecz chciał pokazać im, że nie boi się nikogo. Że Samuela Zabielskiego herbu Trzaska karać za zajazdy nie wolno. Ani zresztą za nic innego.

Mina zrzedła jednak magnatowi, animusz się rozpłynął jak smalec na słońcu, kiedy dojrzał rzeczy, które o dreszcze go przyprawiły. Rogi dostrzegł spod sędziowskich czupryn wystające, paznokcie czarne i ostre... Diabli go oto sądzili! Diabli w kontuszach i żupanach, diabli – na Pana Boga Wszechmogącego! – w sutannach.

I sądzili bezlitośnie. Zanim się Zabielski połapał, co się na sali wyprawia, wyrok zapadł. Zajazd bezprawny, odszkodowanie sowite, a do tego – rok i niedziel dwanaście w wieży!

Diabły, nie diabły, magnat wściekł się w srodze. Poczerwieniał niby żelazo w kowalskim piecu rozgrzewane, z siedziska się zerwał, pięści uniósł i jak lew ryknął:

– Tak nie lża! Nikt Samuela Zabielskiego w wieży zamykać nie będzie, bo...

Diabeł, który na marszałkowskim miejscu zasiadał i wyrok przez pisarza podsunięty właśnie parafował, przerwał magnatowi, dłonią w blat uderzając tak mocno, że łomot się po trybunale echem podniósł. Ale mało tego! Po chwili wszyscy w sali zgromadzeni zobaczyli, że oto na stole łapa czarna się odbiła, jakby w suknie i blacie ogniem wypalona.

– Bo co? – syknął czarci przewodniczący trybunału, spojrzeniem żółtych ślepi Zabielskiego świdrując. – Coście tam, waćpan, dodać chcieli jeszcze?

Zabielski nic już dodać nie chciał. Usiadł potulnie, twarz w dłoniach skrył i jakby skurczył się nagle. Rzekłbyś, nie magnat w lubelskim trybunale siedział, lecz szaraczek zwykły z zaścianka.

Redaktor: Jolanta Stachowiak
Grafik: VS
Tłumacz: Kaja Wiszniewska-Mazgiel
Słowa kluczowe: