Obserwacje pana Foresa

Maciej Żerdziński

    Rozdział 1

    1 S

    Nazywam się Fores, co w praktyce nie oznacza nic szczególnego.

    Budzę się wcześnie rano i nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Mieszkam na czwartym piętrze, tuż pod samym dachem, który na całe szczęście zachowuje dobrą szczelność, w przeciwieństwie do przenikliwych kłótni państwa Zypill, którzy mieszkają tuż pode mną i są zgodnym, fatalnym małżeństwem. Nie mam już żony ani dzieci, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wybuduję sobie wielkie akwarium przeznaczone pławikonikom. Pławikoniki są mi bliskie, ponieważ podobnie jak i ja, wydają się pełne tajemnic, a w rzeczywistości są tylko dziwnymi w kształcie rybkami. Pławikoniki są monotonne i poruszają się przy pomocy syfonów. Ja poruszam się przy pomocy miarowych wdechów, co zresztą przychodzi mi czynić z coraz większym trudem. 

    Moje życie jest stosunkowo monotonne. Nie staram się szukać, przez co nie błądzę. Unikam nowości i dlatego nie narażam się na rozczarowanie. Lubię identyczność, ponieważ dawno już dostrzegłem jak straszny niepokój potrafi zrodzić pochopność czy improwizacja. Bardzo się staram, aby każdy dzień był podobny do poprzedniego. Nie jestem zależny ani od humorów ludzi, ani od intensywności opadów deszczu, a już na pewno nie od sytuacji geopolitycznej. Jestem wolny i nie należę do żadnej kobiety. Mam liche, sprane ubrania i zachowuję stałą masę ciała, tak, aby ubrania te służyły mi jak najdłużej, przez co będą jeszcze bardziej sprane. Właściwe spranie czyni je doskonalszymi.

    Jeśli myślicie, że jestem samotnikiem, to nie jest to prawda. Od dwóch lat zamieszkuję z rzekotką drzewną. Małą, zieloną żabką, która potrafi rewelacyjnie łapać muchy, które z kolei łowię dla niej ja sam. Łapanie much to czysta przyjemność. Spędzasz czas na świeżym powietrzu, skupiasz się na pracy i nie przejmujesz niczym innym, prócz rozgrzanej plamy asfaltu, która stanowi musze łowisko. Zachowania much są bardzo przewidywalne, a zarazem na tyle szybkie, że praca ta utrzymuje mnie w poprawnej kondycji fizycznej.

    Mógłbym o sobie napisać jeszcze wiele więcej, ale nie wniosłoby to żadnych cennych informacji. Nadmiar informacji, służy bowiem pochopnym ocenom, a przecież – jak wspomniałem już wcześniej – nie ma nic gorszego ponad pochopność.

    *

    Tego dnia obudziłem się w sam raz; ani przesadnie wypoczęty, ani nazbyt zmęczony. Nie otwierając oczu, ostrożnie sięgnąłem pod poduszkę.

    – Dzień dobry. – powiedziałem do maleńkiego dyktafonu. Uprzednio włożyłem tam analogową kasetkę oznaczoną numerem dwa tysiące dwieście dwanaście. Dokładnie tyle dni minęło od czasu w którym rozpocząłem te poranne nagrania. Mają one skutecznie umocnić mnie w procesie stagnacji i przeciwdziałać wszelkim swobodnym, zatem całkiem zbędnym myślom. Nadal mamy jesień. Czas zacząć nowy dzień. Dochodzi piąta rano, pada deszcz i jest jeszcze ciemno. Niezależnie od pogody, nie mam na dzisiaj żadnych nowych planów. Nie będę ich szukał, ani prowokował zdarzeń, które mogłyby je zrodzić. Będę unikał twarzy ludzi, w czym skutecznie pomoże mi założenie zbyt słabych okularów. Wszystko jest mi obojętne, bo sam jestem całkiem nieciekawy, i siebie, i innych. Chce mi się trochę sikać i zdaję sobie sprawę, że trzeba też coś zjeść. Kiedy będzie już po śniadaniu, przystąpię do kolejnego etapu mojej pracy nad gazetą. Zapowiada się doskonale nudny, spokojny, a przede wszystkim identyczny z wczorajszym dzień. Niestety, nadal mam 41 lat i tak będzie jeszcze przez sto dwadzieścia dni.

    Wyłączyłem dyktafon i stłumiłem złość. Po co się złościć? Jak wyliczyłem (na podstawie średniej wieku zgonów w mojej rodzinie u osobników płci męskiej), będę żył około 59 lat. W istocie, całkiem sporo. Ani tego przyspieszyć, ani zwolnić, zatem trzeba trwać. Sztuka pokory jest mi równie bliska jak pławikoniki. Sztukę pokory, czyli doskonale bezsensowne czekanie na nową muchę, posiadła także moja rzekotka drzewna.

    Po śniadaniu ogoliłem się. Na całe szczęście maszynki tępieją tylko do pewnego momentu, a potem zachowują już stały poziom niegdysiejszej ostrości. Sprawia to, że nie muszę zmieniać ich zbyt często, co z kolei napawa mnie uczuciem sympatii do tych małych, prostych w formie i bardzo skutecznych urządzeń. Za lustro służą mi końcówki palców. Macam nimi skórę twarzy i w ten oto sposób odgaduję, jak wyglądam. Przeglądanie się w lustrach niepotrzebnie wzmaga frustrację, a ja staram się zachować regularną pogodę ducha.

    – Koniec procesu golenia się. – powiedziałem do dyktafonu i odłożyłem maszynkę do glinianego kubka bez ucha, za to z nadal czytelnym napisem „SUNNY SMILE ALL AROUND”. – Jest już szósta.

    Czas sprawnie, czyli powoli, zleciał do siódmej i miałem jeszcze całą godzinę do rozpoczęcia pracy (nigdy nie zaczynałem przed ósmą).

    Deszcz bębnił o parapet kuchni, samochody szemrały pod oknami i wyobraziłem sobie drapieżne twarze wściekłych kierowców, kurczowo wczepionych w kierownice, palących papierosy, pijących kawy z dymiących, styropianowych kubeczków, słuchających porannych i nie dobrych wiadomości, a wszystko to po to, aby na czas zdążyć do pracy.

    I wcale nie chciało mi się z nich śmiać, bo mimo wszystko nadal potrafię współczuć, a cynizm jest mi równie obcy jak nerwowa jazda samochodem celem dotarcia do pracy.

    *

     Za pięć ósma, zbliżyłem się do parapetu i delikatnie pogłaskałem szkło słoika.

    Rzekotka nie dała znać, że mnie rozpoznaje. Siedziała sobie na wierzbowym patyku, a jej wyłupiaste oczy nie okazywały żadnych emocji. Płazy mają to w sobie. Nie widzisz, kiedy się złoszczą, cieszą albo frustrują. Są jak spokojna i nigdy niczym nie zmącona tafla wody, co to pozostaje poza zasięgiem wiatrów, deszczu czy kamieni ciskanych ręką dziecka.

    Genialne, pomyślałem sięgając po pęsetę. Cóż za perfekcyjna kontrola afektu. Całkowita obojętność; także wobec mnie, czyli rzekotkowego dobrodzieja. A przecież nawet ja cieszyłem się z nadejścia przedstawiciela pomocy społecznej, który przekazywał mi skromne fundusze na kolejny tydzień, a czasem obdzielał dobrą radą albo paczką z Kościoła. Dla własnych potrzeb nazywałem tych ludzi Hodowcami, bo hodowali mnie w dokładnie w taki sam sposób jak ja moją żabkę. Nie różnicowałem ich płci. Nie widziałem takiej potrzeby.

    Ostrożnie wpuściłem do słoika muchę, którą dotąd delikatnie przytrzymywały ząbki pęsety.

    – Jedz, Mosso, jedz... – wyszeptałem patrząc jak zielone ciało żabki spręża się w gotowości na atak. – Złowiłem ją saczkiem numer 3, tam gdzie zawsze, na starym Placyku Dla Rowerzystów, na wyjątkowo rozgrzanym kawałku asfaltu, który muchy tak szczególnie sobie upodobały. To już jedna z ostatnich zdobyczy tego roku. Jest coraz zimniej. Wkrótce zniosę cię do piwnicy, gdzie zapadniesz w zimowy sen. Może kiedyś nauczysz mnie sztuki hibernacji. Bardzo mądrze byłoby przekształcić się w istotę zmiennocieplną.

    Nagadałem się. Potem przeszedłem pod kapiący kran umocowany nad białym, pełnym zacieków zlewozmywakiem i usiadłem przy rzędzie takich samych, szarych kubeczków, w których przechowywałem większość potrzebnych mi rzeczy.

    – ...Nazywają to miejsce Placykiem Dla Rowerzystów, chociaż nigdy dotąd nie widziałem tam choćby jednego rowerzysty. Za to wczoraj siedziało tam siedmiu najaranych facetów i dwie ładne dziewczyny, które wciągały w nozdrza wiśniowy proszek. Wiesz gdzie to było, Mosso. Przy ruinach starej cementowni, gdzie kiedyś cię znalazłem.

    Żabka trzymała już w przyssawkowatych palcach tłustą, świecącą odwłokiem muchę i pożerała ją w milczeniu.

    – Istotnie. – mruknąłem niechętnie w odpowiedzi na natarczywe myśli i ponownie przytknąłem do ust dyktafon. – Powinienem jeszcze dodać, że była tam ta starsza kobieta. Spała w kartonowym pudle po pralce marki Ultrahelmut 2, jakieś szesnaście metrów od wraku niebieskiego tramwaju z czasów mojego dzieciństwa. Minęła ósma.

    Ująłem w dłoń duże pudełko norweskich zapałek. Odliczyłem dwieście, czyli codzienną normę, po czym udałem się do maleńkiego pokoiku, który był mi sypialnią, biurem, podglądatorium, a nawet altaną. 

    Konstrukcja stała pomiędzy materacem na którym spałem, a parapetem na którym opierałem łokcie w czasie podglądania Sąsiadki. Praca przy Konstrukcji polegała na systematycznym przyklejaniu zapałek zgodnie z rytmem metronomu, który nabyłem niegdyś w sklepie dla prawdziwych muzyków, cokolwiek to oznacza. Konstrukcja była optymalną formą spędzania wolnego czasu, a zapewniały to: powtarzalność, identyczność i brak wątpliwości decyzyjnych.

    Nie lubię się popisywać, ale nie jestem też egoistą. Konstrukcja wydaje mi się tak doskonałą wersją spędzania życia, że postanowiłem podzielić się jej odkryciem z innymi ludźmi. W tym też celu, dla potrzeby przyszłej publikacji patentu, redaguję własną, domową gazetkę. Jest to tygodnik formatu A–5, w którym zamieszczam aktualne zdjęcie Konstrukcji, krótki opis zmiany zaszłej wobec poprzedniej wersji i plany budowy na przyszły tydzień. Tygodnik zawiera także kolumnę z autorecenzjami (trzema alternatywnymi), kolumnę zużytego materiału i opis inwestycji czasowych, które poświęcam mojej pracy. Jest też dowcip (jedyna forma dowolna), zawsze z zapałkami w treści, a tuż pod nim, sugerowane wersje kleju do drewna, którym łączę poszczególne elementy Konstrukcji. Przetestowałem już 134 rodzaje substancji klejących drewno, przez co uznaję się za znawcę tematu.

    – Mama często mawiała, że to nie pozycja życiowa jest osią egzystencji. „Najważniejsze jest dzieło, które po sobie zostawiasz”. – powiedziałem półgłosem do dyktafonu. Wiele razy zapisałem już ten ważny cytat. – Mama zostawiła na świecie mnie, a ja zostawię po sobie Konstrukcję. Naturalna kolej rzeczy. Ewolucja.

    Wzruszyłem ramionami, jak zawsze kiedy starałem się zyskać spokój. Wyrównałem oddech, odliczyłem od 1 do 15, po czym zgodnie z rytmem wypuszczanego powietrza, wprawiłem w ruch wahadło metronomu.

    Norweskie zapałki czekały już na moje palce. W długim, uporządkowanym szeregu, muskane jasnym światłem nie oprawionej żarówki wiszącej u sufitu, były jedyną nadzieją na rozsądne spędzenie ośmiu godzin życia. Jak co dzień, czyli wczoraj, dzisiaj i jutro.

     – Zaczynam pracę. Nie przewidujemy dzisiaj przerwy. Mam złowione muchy, dokonane są zakupy, a Hodowca przyjdzie dopiero po południu. Jest ósma osiem. Wydaje się, że to akuratny czas.

    Po krótkim namyśle dodałem niechętnie:

    – Dopuszczalna jest tylko przerwa na sikanie.

    Bez emocji zanurzyłem się w budowę Konstrukcji. Wszak nie o emocje w tym wszystkim chodziło.

    Kiedy tylko zacząłem kleić używając japońskiego kleju timsuishibo Evo VII, natychmiast odpłynęły ode mnie niepotrzebne wspomnienia. Wspomnienia nie były mile widziane, bo często prowokowały lęk, a pośród rozmaitych demonów naszego świata, nie znajdziesz większego niszczyciela człowieczej egzystencji.

    *

    Nadałem dzisiaj Konstrukcji szczególny wymiar. Śmiało rozbudowałem północne wieże, a te na południu, połączyłem z zachodnimi fasadami. Zdawało się teraz, że to powietrzne mosty, zataczające łagodne łuki, raz unoszące się jak skrzydła orła, a innym razem, opadające jak zmęczone ramiona praczki.

    Nie lubiłem takich porównań, ale przede wszystkim pilnowałem się, aby nie czynić freudowskich pomyłek. Zdarzało się bowiem wcześniej, że kształty Konstrukcji nadmiernie przypominały piersi, zeppeliny albo nogi, a niekiedy (bardzo się tego wstydziłem) formowały się w ciasne, ciemne i jakby wilgotne kanały.

    Na szczęście od dawna panuję nad sytuacją. Kształt mojego dzieła nie jest żadnym ze znanych człowiekowi kształtów. Porównanie budowli do czegokolwiek innego, byłoby jedynie marną omyłką w nomenklaturze.

    „Co to jest?”, „Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałe(a)m”, „Ależ to skomplikowane!”: oto najczęściej zasłyszane przeze mnie komentarze wizytujących mieszkanie Hodowców oraz ludzi zajmujących się odczytywaniem rozmaitych liczników.

    Konstrukcja zajmowała już ponad połowę mojego mieszkania ale nie stanowiło to powodu do obaw. Wiedziałem, że z czasem nie będę jej powiększał, a jedynie zagęszczał.

    – Wszak nie o wielkość w tym wszystkim idzie. Istotą dzieła pozostaną niewidoczne z zewnątrz, wewnętrzne kombinacje zapałek, które lśnić mają tylko dla siebie samych, podobnie jak wnętrza nadmorskich głazów albo płazich trzewi.

    Jak wszyscy ludzie, takoż i ja mam swoje afektywne meandry. Jednak w przeciwieństwie do większości populacji, od dawna już nie męczę nimi innych osobników mojego gatunku (kiedyś byłem w tym straszny). Poszczególne afekty pieczołowicie wbudowuję w kolejne elementy Konstrukcji. Tam nie szkodzą już nikomu, a ja zyskuję do siebie właściwy dystans. Wiem, gdzie przykleiłem złość, gdzie radość, a gdzie smutek albo strach. Jako, że przyklejam emocje sprawiedliwie, to i nie sposób uznać, że cała Konstrukcja ma jakąkolwiek wymowę. Pozostaje doskonale obojętna, bo wszak tworzę ją na swoją modłę i podobieństwo.

    Rozdział 2

    2 S

    – Koniec dzisiejszej pracy. – powiedziałem do dyktafonu. – Ocenę jej jakości pozostawiam na wieczór. Jest wysoce niewłaściwym dokonywać pochopnych podsumowań, które wymuszają chybione korekty albo rodzą niepewność. Jest już czwarta osiem, co oznacza, że za kilkanaście minut pojawi się Hodowca.

    Dłonie lubiłem myć bardzo pieczołowicie. Japoński klej schodził z palców łatwo, ale ja musiałem zyskać jednoznaczne przekonanie, że na pewno dobrze zakręciłem kurek, a przede wszystkim, że włosy na dłoniach są już idealnie czyste. Darzę szacunkiem owłosienie skóry dłoni, ponieważ nie posiadam już ani jednego włosa na skórze głowy.

    Potem spokojnie wymyłem dwa talerze, łyżkę i widelec. Każdy talerz ustawiłem w pordzewiałych chwytakach, a sztućce poukładałem wedle sprawdzonej formuły, którą opracowałem trzy lata temu. Garnek po zupie (jadam chińskie zupy z wyśmienitym, chińskim makaronem) stanął na maleńkim piecyku elektrycznym w oczekiwaniu na jutrzejszą porcję orientalnego rosołu.

    Jadałem pomiędzy wizytą Hodowcy a Obserwacją, czyli pomiędzy piąta a siódmą. Oczywiście nie zawsze był to tylko rosół. Hodowcy przynosili mi różne smakołyki, przez co posilam się bardzo solidnie. Trafia się czekolada, jabłko, banan, a czasem, puszka z sałatką z tuńczyka. Uważam, że jestem hodowany równie doskonale, jak i moja rzekotka drzewna.

    Hodowca zapukał równo o czwartej czterdzieści. W milczącym uznaniu wpuściłem go do środka, nie starając się rozpoznać, który z nich był to tym razem. I tak, wszyscy oni reprezentowali jedną wielką korporację służącą hodowaniu ludzi mniej udanych.

    – Jak się panu wiedzie, panie Fores? – Hodowca był niską i niestrudzenie zainteresowaną moim życiem kobietą. – Co pan dzisiaj powie?

    Wyczuwało się, że ma dobre intencje. Starał się o mnie troszczyć. Ze wszystkich szczegółów o tym Hodowcy szczególnie zapamiętałem niski, przyjemnie brzmiący głos i długie, dobrze wyrzeźbione palce, całkiem niepotrzebnie oszpecone dwoma złotymi pierścionkami i jedną obrączką.

    – Widzę, że pańska praca postępuje w bardzo szybkim tempie... Mój Boże, ależ to jest już ogromne! Coś niesamowitego.... Trzeba by tu telewizję do pana sprowadzić, może by program o panu zrobili...

    Przechyliłem głowę w ruchu podpatrzonym u wróbli (doskonale szare ptaki). Nie chciałem komentować tych słów. Cierpliwie czekałem na pokarm i pieniądze.

    – Mogę usiąść? – spytał Hodowca.

    Gdybym miał ocenić jego zapach, to powiedziałbym, że tak właśnie pachną przemoczone tapiry, chociaż nigdy w życiu nie miałem okazji powęszyć nawet i całkiem suchego tapira.

    – Oczywiście. – W pokoju stało tylko jedno krzesło, przytulone do statywu lunety, która celowała w małe okno. Nadmiar krzeseł prowokuje stagnację, a ja lubiłem pozostawać w ciągłym ruchu. – Proszę usiąść.

    Hodowca usiadł z błogim westchnieniem. Poszedłem za nim i zatrzymałem się możliwie blisko wrót Konstrukcji. Lubiłem przebywać w jej zapraszających cieniach. Może i miałbym Hodowcy co nieco do powiedzenia, ale dobrze wiedziałem, że zwrotnie, sprowokowałoby to tylko niepotrzebny słowotok, który z kolei mógłby mnie poważnie rozchwiać emocjonalnie.

    – Proszę bardzo. – Położyła na podłodze kilka banknotów, a obok kartonowe pudełko z jedzeniem i innymi elementami niezbędnymi dla procesu hodowli. – Mam też dla pana niespodziankę. Myślę, że się pan ucieszy, panie Fores. Dostaliśmy ostatnio więcej funduszy i pomyślałam sobie, że prócz kaset, filmu do aparatu i bananów, kupię panu kilogram dojrzałych brzoskwiń. Oto one.

    – Czy udało się kupić japoński klej do drewna? – Skąd mógł wiedzieć, że nie lubiłem brzoskwiń. – Napisałem nazwę kleju innemu Hodowcy. Temu ze środy i piątku.

    – Przepraszam, komu pan to napisał?

    – Hodowcy z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Czy ma ten japoński klej? Timsuishibo Evo VII. Jest mi bardzo potrzebny do pracy, a nie przewiduję w najbliższym czasie wyjścia z mieszkania.

    Hodowca zaśmiał się półgłosem.

    – Jasne. Mam dla pana aż cztery tubki. Jednak nie mam norweskich zapałek, ponieważ uznaliśmy, że potrafi je pan sobie kupić sam. To przecież niedaleko, w markecie budowlanym. Ledwie za rogiem...

    Znowu chcieli mnie mobilizować ku syntonii z ich społeczeństwem. Byłem już poważnie znudzony tymi próbami aktywizacji, jednak szanowałem ich upór.

    Oczywiście, przewidując takie czy inne posunięcia Hodowców, zapobiegawczo zgromadziłem spory zapas norweskich zapałek. A nawet, gdybym musiał na jakiś czas przerwać pracę przy Konstrukcji, nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Mosso nauczyła mnie trwać bez ruchu przez wiele godzin, a nawet dni. Zdarzyło się nawet, że zamarłem kiedyś na cały tydzień. Hodowcy nie są specjalnie regularni ale zasadniczo, możesz na nich liczyć. Ich działania regulują przepisy prawa, zatem trudno by oczekiwać, że zawiodą. Prędzej czy później, będą kontynuować hodowlę i nie pozwolą ci zginąć.

    Stałem więc z wróblo przekrzywioną głową, oczekując aż Hodowca opuści moje mieszkanie i zastanawiałem się nad jutrzejszym komiksem do Gazety. Nie jest łatwo opracować 300–etny dowcip z zapałkami w treści. Na szczęście, cokolwiek wymyślałem, uznawałem to za bardzo śmieszne.

    – Nie cieszy się pan z tych brzoskwiń? – dopytywał zdziwiony Hodowca. – Przecież są bardzo smaczne.

    – Nie. – odpowiedziałem szczerze. – Brzoskwinie nie napawają mnie entuzjazmem.

    Widziałem, jak pokręcił głową, a jego głos obniżył się jeszcze bardziej, co zdradziło, że czuje się srogo rozczarowany.

    – Ależ dlaczego? Przecież to zdrowe, wspaniałe owoce... Oj, panie Fores... Myślałam, że się pan ucieszy!

    Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na wschodnie wieże Konstrukcji i zastanawiałem czy nie są nazbyt surowe w wymowie.

    Jednak Hodowca nie dawał łatwo za wygraną:

    – Proszę mi tylko wyjaśnić dlaczego ich pan nie lubi?

    Pozwoliłem sobie na przelotny uśmiech i powiedziałem:

    – Nie chodzi wcale o ich smak. Ten akurat pozostaje wyjątkowy i zaliczyłbym go do moich ulubionych.

    Hodowca przechylił się w moją stronę. Wydawał się zadziwiony moimi słowami:

    – No to o co panu właściwie chodzi?

    – O skórkę.

    – Skórkę?

    – Dokładnie. Brzoskwinie pokryte są szczególnym rodzajem skóry. Ta skóra ma takie miękkie włoski, ujmujący kolor i sprawia wrażenie ciepłej. Jest niezwykle delikatna, a przy tym na tyle silna, że potrafi trzymać owoc w ryzach.

    Hodowca potrząsnął głową i powiedział:

    – No właśnie. Dlatego lubimy jeść brzoskwinie. Są przepyszne! A co konkretnie panu przeszkadza w ich konsumowaniu?

    Milczałem dłuższą chwilę, żałując nieco, że w ogóle zdecydowałem się na tą wymianę zdań. W końcu uznałem, że warto przedstawić moją wersję prawdy o brzoskwiniach:

    – Kiedy wgryzam się w taką skórkę, odnoszę nieodparte wrażenie, że to nie owoc a kobieta.

    – Jak to? – Hodowca niespokojnie poruszył się na krześle.

    – Proszę Hodowcy, te owoce są pełne prowokacji, a ja bardzo nie lubię być prowokowanym. W poprzedniej wersji życia byłem inny i wgryzałem się w co popadnie. Dziś, trudno byłoby mi zjeść owoc, który tak bardzo przypomina kobiece udo. Uważam więc, że mężczyźni, którzy rozsmakowali się w brzoskwiniach, podświadomie szukają smaku kobiety. Każdy brzoskwiniowy smakosz – a kiedyś znałem ich wielu – jest tak naprawdę owładnięty obsesją podboju niewieścich ciał. Mam nadzieję, że brzmi to dla Hodowcy wystarczająco zrozumiałe.

    Przerwałem na chwilę, ukarałem się za gadulstwo szybkim odliczeniem od 34 do 1 i przystąpiłem do formułowania zasadniczych wniosków:

    – Stąd właśnie nie lubię jeść brzoskwiń. Nie chcę, aby ich soki ściekały mi po podbródku, ani żeby ta wspaniała, brzoskwiniowa skórka lepiła się do moich warg. To zbyt emocjonalne jedzenie. Osobiście, preferuję chińskie zupy. Dobrze mi służą, są całkiem smaczne i nie niosą żadnej prowokacji. 

    Hodowca szybko wstał z krzesła i nazbyt błyskawicznie pozbierał swoje rzeczy. Wydawał się przepłoszony moim wywodem. Mamrotał coś pod nosem, szybko dopinając kolorowy płaszcz, a mnie (dokładnie w tej samej chwili) udało się wymyślić dzisiejszy dowcip o zapałkach. Poczułem ulgę.

    – Do widzenia, panie Fores. – powiedział w progu. – Jestem prostą kobietą i nie bardzo rozumiem pańskiej koncepcji smakowania brzoskwiń. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że kiedyś zmieni pan o nich zdanie.

    – Obawiam się, że tak się nie stanie. – odpowiedziałem uprzejmie i domknąłem drzwi.

    Po dłuższej chwili, dodałem z cicha:

     – Problem w tym, że Hodowca je tu zostawił. Będą pachnieć i męczyć moje zmysły wspomnieniami. Cóż poradzić. Pewnie przyjdzie mi je wyrzucić, choć nie wiem jeszcze, kiedy znajdę na to wolną chwilę czasu. Jestem bardzo zajętym człowiekiem.

    Wizyty Hodowców były mi całkiem obojętne. Nie zdarzyło się dotąd, aby ktokolwiek z nich zdołał wyprowadzić mnie z równowagi. Gadali sobie różne mądrości, poklepywali mnie po ramionach, zachęcali do leczenia, czasem nawet – głaskali po głowie. Myśleli widać, że lubię kiedy mnie głaskać albo klepać, a ja nie chciałem im wyjaśniać, że są to zupełnie chybione idee.

    Konstrukcja była mi przychylna, więc pochyliłem się z szacunkiem.

     

    Rozdział 3

    3 S

    Nadchodził czas Obserwacji.

    Zbliżyłem się do okna i tam odnalazł mnie zapach brzoskwiniowych skórek. Tym samym, wspomnienia zaatakowały szybciej, niż rytuał odczyniający minione dni. Przypomniałem sobie moje archetypowe sposoby na manifestację potęgi ego: ultraczerwony samochód z ostro ściętym ryjem, stylowy, nieskazitelnie gładki garnitur, masywne buty ze skóry naprężonej niczym grzbiet kopulującego buhaja, woda toaletowa o zapachu zakochanego piżmoszczura, supernowoczesna i samomyjącą się tapeta w gabinecie, usługi fryzjera–geja, czy wreszcie – przesadnie długie, mahoniowe biurko zdobione władczą figurką lwa samca, która manifestowała moje ówczesne podejście do tematu egzystencji.

    Wzdrygnąłem się, bo oto nadeszły wielce niechciane wspomnienia. Wspomnienia wakacji.

    Z reguły, spędzało się je w takich porach roku i w takich miejscach, gdzie większość namierzanych kobiet odziana była w sposób co najmniej bezczelny i prowokujący; żeby nie powiedzieć świński. Uwijałem się więc po tych plażach, pomostach i zagajnikach, zawsze w stałej gotowości do prowokacji spółkowania, przez co całkiem niezdolny do twórczych refleksji. Z czasem, zacząłem nawet nurkować, w durnej nadziei, że pod powierzchnią sytuacja zmieni się na bardziej stonowaną. Jednak zejście pod wodę okazało się zupełną klęską. One były tam także; tyle, że sunęły wyżej, po powierzchni. Mało tego, okazało się, że często pływają całkiem nago, na podobieństwo kolorowych syren z wyśnionych przeze mnie planet–oceanów. Łatwo odgadnąć, że nurkowałem wtedy jeszcze głębiej, po czym wychylając się z ciemnych otchłani, niczym rekin sprawnie podążałem za rytmicznie rozwierającymi się udami, po to tylko, by choć przez chwilę wgapić oczy (podrasowane korekcyjnymi szkłami maski do nurkowania) w tajniki ich zdumiewającej anatomii. Zdarzyło się raz, że niemal straciłem przytomność, ciągnąc na jednym wdechu nazbyt długo; tak straszną siłę rażenia posiadał hipnotyzujący mnie obiekt.

    Stąd właśnie, wakacje wspominam wyjątkowo podle. Są one, niczym czerwone plamy na rozwieszonym prześcieradle; stale się poruszają, stale odstraszają, a przede wszystkim stale wyzywają na pojedynek.

    Dodać też trzeba, że zimą w ogóle nie wyjeżdżałem na wakacje, co zapewne dobrze tłumaczy następująca przyczyna: wszystkie napotkane tam niewiasty były ubrane grubo i solidnie, tym samym wyjątkowo szczelnie. W tamtych czasach nie potrafiłem jeszcze doceniać szczelności, być może dlatego, że sam byłem ślepy na swe dziury, a pozornie nadęty jak sam baron von Zeppelin. Myślałem, że się wznoszę, tymczasem stale spadałem.

    Ukarałem się za te wszystkie bezsensowne myśli odliczając od 100 do 0.

    – Dzisiaj jest przecież inaczej. – powiedziałem do dyktafonu.. – Dziś nie jeżdżę już na wakacje. Dziś jest spokojnie i nie muszę nurkować. Dziś buduję Konstrukcję.

    Oblizałem wargi z resztek czekolady, którą przyniósł mi Hodowca. Przymknąłem oczy.

    Jeszcze tylko dziewięć sekund. Siedem. Sześć. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden.

    – Minęła ósma. – kontynuowałem. – Jest cicho, sąsiedzi na dole nie podjęli jeszcze wieczornej polemiki. Sikałem dzisiaj tylko raz, co potwierdza doskonałą minimalizację procesu przemiany materii. Czas zacząć obserwację. Jak mawiała moja Mama: „Po pracowitym dniu, przychodzi czas nagrody. Każdy sam wyznacza sobie nagrodę. Należy pamiętać, że nagroda powinna być możliwie intensywna, miła i pociągająca. Nie powinna natomiast być zaskakująca. Zaskoczenie upośledza nagrodę, sprowadzając ją do rozmiaru prezentu. A przecież my nie lubimy prezentów, bo nigdy nie wiadomo czy podzielimy entuzjazm darczyńcy. Nie ma nic gorszego ponad rozczarowanie sprowokowane przesadną nadzieją, synu.” 

    Kiedy opieram łokcie na parapecie podglądatorium (wokół unosi się mnóstwo strzępów starej zasłony, które spełniają rolę estetyczno-maskującą), deszcz pada nadal, ale czyni to na tyle dyskretnie, że nie przesłania widoków po drugiej stronie ulicy. Wprost przeciwnie. Poprzez maleńkie krople wody, które monotonnie rozcinają powietrze zmierzchu, świat w oknie Sąsiadki jest bajkowy, urokliwy i nie taki znowu ostry, żeby wszystko było bezczelnie klarowne.

    Przywieram więc do zimnego oka lunety, którą wcześniej wyjąłem z lodówki (mrożę lunetę w zamrażalce, co z umożliwia absolutnie chłodne obserwacje). Napięcie natychmiast spada. Czuję spokój, mam miarowe tętno i wyrównany oddech. Ów wspaniały stan, nie ma nic wspólnego z pożądaniem, a wielce dużo z królową wszystkich refleksji. Wyławiam z wilgotnej ciemności żółty kawałek światła po drugiej stronie ulicy, przesłonięty prostokątem zbędnej materii, zwanej potocznie „firanką”.

    Czynię ostrość. Na szczęście, Sąsiadka traktuje firanki odwrotnie niż przeciętni ludzie: zasuwa je (bardzo niedbale) kiedy wychodzi, a odsuwa, kiedy wraca. Wróciła jakieś piętnaście minut temu. Widać to po rozrzuconych rzeczach, które uwielbiam. Czerwona, skórzana torebka, czarny skórzany płaszcz, rozłożony i lśniący wilgocią czarny parasol oraz biała płachta porannej gazety, którą Sąsiadka czyta dopiero w łóżku. Wita mnie mrugający ledami laptop, na nim kawałek srebrnej folii, a na tym kawałku leży coś jeszcze, coś, czego nie potrafię właściwie rozpoznać. Dwa fotele goszczą na sobie wąskie, proste w formie dżinsy (nisko szyte kieszenie), a kanapa po drugiej stronie, pokazuje mi jak piękny może być odcisk kobiecych pośladków.

    Bo cały świat Sąsiadki jest dla mnie piękny. Być może, z powodu swej powtarzalności, a może dlatego, że rozgrywa się w teatrze tak ciasnej przestrzeni, którą mam okazję regularnie penetrować przy pomocy trzydziestokrotnie zbliżającego szkła lunety z demobilu holenderskiej armii.

    Widać więc w tym spokojnym świecie więcej szczegółów, niż gdziekolwiek indziej na całej planecie Ziemia. Obok czarnego i skórzanego płaszcza spoczywa malachitowy szal, a akuratnie wysokie i genialnie błyszczące buty (z ulgą porzucone na granatowym dywanie), pokazują ci, jak niesamowite stopy ma moja Sąsiadka. Widać też dym z papierosa, który ciągnie się niebieską strużką wzdłuż przeciwległej ściany. Wszystko mam tu jak na dłoni i nie zostawiam wiele złudnym kadrom wyobraźni.

    – „Sztuka życia jest sztuką trafnych obserwacji, a nie prymitywnych marzeń, mój synu”. – Odruchowo zacytowałem Mamę i skierowałem teleskop na scenę „Wyjście z kuchni”.

    Nadchodził jeden z najspokojniejszych momentów mojej obserwacji: „Powrót do pokoju z filiżanką parującej cieczy”.

    Nie wiedzieć czemu, w tym właśnie miejscu przenika mnie smutek.

    – Jest. – mruknąłem głośniej, bo na dole zaczął się już wieczorny rytuał udowadniania sobie racji. Dziś, bardziej aktywny zdawał się mąż rodziny Zypill; żona krzyczała jakby ciszej i mniej drapieżnie. – Wyszła o ósmej dwadzieścia siedem. Szybciej niż wczoraj, ale później niż przedwczoraj. Nie bardzo wiem, co to może oznaczać. Jednak bezwarunkowo akceptuję zaistniałą sytuację: drobne zmiany należy uznać za nieistotne wobec holistycznego ujęcia całego procesu Obserwacji.

    Sąsiadka przeszła przez pokój, szybkim ruchem odsłoniła pasmo firan (natychmiastowa poprawa jakości obrazu) i zajęła miejsce na kanapie, tuż obok własnego odcisku sprzed kilkunastu minut. W dłoni trzymała parującą szklankę (jak dotąd nie potrafiłem rozpoznać czy to kawa, czy herbata), którą co jakiś czas przytykała do swoich ust.

    Jakie miała usta? Trudno ocenić. Zdawały się pełne i duże, ale wcale nie bezczelne. Stanowiły pewnie dobre obramowanie dla słów Sąsiadki, chociaż w naszej relacji, panowała absolutna cisza.

    Poczułem radość. Sąsiadka dobyła z czerwonej i skórzanej torebki czarny, i bardzo płaski telefon komórkowy. Pochyliła się nad nim jak nad zminiaturyzowanym dzieckiem, a jej jasne włosy (do tej chwili ciasno spięte), rozsypały się niczym tysiące kłosów zboża.

    Oniemiałem. Poprzez krople padającego deszczu patrzyłem na te jasne, proste włosy i nie mogłem uwierzyć, że jestem aż takim szczęściarzem. Dłonie Sąsiadki spoczęły między szczupłymi i tylko nieco rozchylonymi udami. Tam zaś, ciasno niczym w gnieździe, ulokowała się też prostokątna czerń telefonu.

    Poczułem nieopisany podziw wobec tej pięknej chwili i skłoniłem z szacunkiem łysą głowę.

    – Nadchodzi moment kulminacyjny, czyli „Kciukowanie”. – westchnąłem zbliżając dyktafon do ust. – Mama myliła się w jednym. Mawiała: „Zapamiętaj, mój synu. Naszym światem rządzą palce wskazujące. To dzięki nim możemy wskazywać rzeczy istotne, wygrażać złoczyńcom, a nawet wtykać je w rozmaite, wstydliwe miejsca. Wskaziciele są dla nas ważniejsze, niż cała reszta tej pięciopalczastej bandy.”

    – Nieprawda, mamo. – wyszeptałem. – Istotę sensu stanowią teraz kciuki, a dowodem na to są kciuki Sąsiadki.

    Uruchomiła właśnie prawy. Nawet gdybym miał tak doskonałą lunetę, to i tak nie chciałbym podpatrywać, co też tam przyciska w klawiaturze czarnego telefonu. Chociaż jej kciuk zdawał się fanatykiem sprawy, to jednak ja, wpijałem się oczami w bladą, smutną i nieco zmęczoną twarz. I wierzcie mi, że ta jej twarz była niczym księżyc. Nie, nie. Nie taka okrągła. Taka spokojna, taka ponad światem i wyobraźnią, ponad ludzkimi egzystencjami i prymitywnymi chuciami. A co najbardziej mnie satysfakcjonowało, to ten zdumiewający podział: szybko pracujący kciuk i nieruchomość kobiecego oblicza.

    Po dłuższym namyśle, westchnąłem do głośnika dyktafonu:

    – Jestem uczciwym człowiekiem. – przyznałem z pewnym oporem. – Wrzaski sąsiadów ucichły. Wydaje się, że przestali się kłócić. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że są teraz w fazie obrażenia i obawiam się, że będą próbowali pogodzenia przy pomocy wspólnych ćwiczeń fizycznych zwanych spółkowaniem. Niestety, niezależnie od tego co robią, zawsze czynią to przesadnie głośno. 

    Powoli wycofałem się z pokoju Sąsiadki. Czegóż więcej miałem tam poszukiwać? Przecież widziałem już wszystko, czyli ślady jej powrotu, zajęcie pozycji siedzącej, parującą filiżankę i proces kciukowania. Nie było w tym zjawisku niepożądanych kulminacji, nie było lęku ani rozczarowań. Zdawać się więc mogło, że kciuki Sąsiadki generują behawioralny proces pierwotnej komunikacji, silniejszy niż jej estetyczne potrzeby i pełniejszy niż seks.

    Czułem spokój i nie byłem zmęczony. Zrealizowałem samodzielnie wyznaczoną nagrodę i wiedziałem, że jutro też będzie mnie na to stać.

    – Koniec Obserwacji Sąsiadki. Zbliża się ósma trzydzieści, oczywiście po południu. Trudno powiedzieć, co to właściwie oznacza.

    Poszedłem do kuchni, gdzie chciałem zaparzyć sobie przedsenną herbatę z kawałków poradnika na temat jakości snu, wzbogaconego szczyptą malin. Miałem przed sobą dwie godziny przeznaczone fotografiom i pracy nad tygodnikiem „Konstrukcja”.

    Na okularze lunety ospale dogasały jej uda, dłonie i piękna, blada twarz, a w mojej głowie nadal skrzyły się kosmyki jasnych, prostych włosów, które opadały pośród innych myśli, niczym śmiertelnie ranione anioły.

    – Jest dobrze. – powtórzyłem uparcie. – A natrętne myśli związane z ciałem Sąsiadki są tylko dowodem, że nawet ja nie jestem jeszcze w pełni doskonały. Z czasem wyeliminujemy i to zjawisko. Tymczasem, dzięki konsekwentnej pracy nad tygodnikiem, metodycznie wygaszę wspomnienia jej ud, a już na pewno, zapomnę o tych jasnych, rozsypanych pośród ramion włosach. Są stanowczo zbyt niepokojące. Koniec nagrania.

    Kubek przedsennej herbaty ogrzewał moje dłonie, a szept deszczu za oknem instruował umysł w temacie pokory wobec tego, co ode mnie całkiem niezależne.

     

    Rozdział 4

    4 S

    Zasypiałem dobrze, czyli bardzo długo.

    Przed oczami, w zwolnionym tempie przewijały mi się szeregi norweskich zapałek, a japoński klej timsuishibo Evo VII dostojnie kapał na ich główki. Plamy świateł przesuwały się po suficie i raz po raz, wyławiały z mroku potężne ściany mojej Konstrukcji.

    Ja sam, leżałem teraz u jej północnych filarów, skulony w kłębek niczym kokon. Byłem ledwie cieniem moich codziennych aktywności, ale wiedziałem, że sen pomoże mi odzyskać utracone siły. Wiedziałem, że jestem teraz jak larwa, która cierpliwie czeka na przeobrażenie się w coś innego. W coś cięższego, brunatnego, potrafiącego zagrzebać się w pniu starego drzewa, by definitywnie zaprzestać wszelkich zbędnych aktywności. Świadomość, że wnet otoczy mnie szczelny pancerz nocy, była prawdziwym ukojeniem. W końcu rzetelnie zrealizowałem kolejny dzień swojego życia i zyskałem prawo, by wycofać się niczym oślepiony słońcem owad.

    Któż mógł mi tego zakazać? Moje byłe żony? Mój były syn? Moje niedoszłe córki? Moi Hodowcy?

    Sen był dla mnie namiastką śmierci, tyle, że chwilową, zaprogramowaną na początek i koniec, a nie na wieczność. Lubiłem chwilowo umierać. Niepostrzeżenie, delikatnie i cicho. Skromnie, na chudym materacu, w cieniu potężnych kształtów Konstrukcji.

    Zapałki płynęły po granatowym niebie, spokojnie kapał japoński klej. Światła przesuwały się coraz wolniej i wolniej. W końcu zgasły. Sen nadszedł niepostrzeżenie, niczym stary przyjaciel, który nie musi pukać do twoich drzwi, a tym bardziej gadać, kiedy wejdzie już do mieszkania.

    A może jednak nie zasnąłem?

    Powoli, jeden za drugim, budziły się kadry emitujące moje nocne wizje. Płaskie, lśniące chityną owady cicho biegające po podłodze, milcząca zielona żabka pożerająca fioletowe, cały czas żywe muchy, martwe, białe pławikoniki unoszące się w mętnej wodzie pośród tłustych, zaobrączkowanych dłoni Hodowców i kurczowo zaciśniętych paluchów z dymiącymi papierosami na pokrytych gadzią skórą kierownicach.

    A w oddali, na tle bladego księżyca zrobionego z kawałków tygodnika, który wydawałem sam dla siebie, wzeszła moja Konstrukcja. Czy może tylko jej czarny negatyw.

    Szedłem właśnie do jej bram, ale już nie po to aby budować dalej. Zewsząd napływały jasne pakiety włosów sprasowanych w równe sześciany, pośród których wiły się czarne telefony zdobione smukłymi kciukami miarowo przyciskającymi tafelki fosforyzujących klawiszy. 

    I widziałem wielki neonowy napis, który wyłaniał się z bramy Konstrukcji:

    ...Nadszedł już chyba czas...

    Już chyba czas....

    Chyba czas....

    Czas...

     

    Uśmiechnąłem się. Nie marzyłem nawet, że ten sen będzie taki dobry (jeśli w istocie spałem). Udało mi się przenieść w noc wszystkie ważne fragmenty moich codzienności, a przede wszystkim uniknąć elementów nowych, fantazyjnych i zbędnych. Nie byle jaka sztuka. Jeśli zapanowałem nad własnymi snami, to i procedurę budowy mogłem uznać za skończoną. Taki bowiem był mój pierwotny cel.

    Wszedłem więc do negatywu mojej Konstrukcji i wiedziałem, że resztę pracy wykonam już tylko w jej trzewiach. Wszedłem do poklejonych zapałkami afektywnych otchłani i czułem, że przyjmują mnie, jako swego jedynego stwórcę.

    Taki właśnie był sens mojego życia. Zbudować na jawie świat, do którego będę mógł wejść w czasie snu i pozostać w nim na zawsze. W każdej zapałce Konstrukcji tliła się pokora oczekiwania. Tylko ja zdecyduję, kiedy te emocje mam przywrócić życiu. Kiedy mam je na powrót zapalić, tak żeby wszystko zalśniło, niczym kiedyś, tyle, że po tysiąckroć mocniej i już ostatni raz.

    Dobrze wiedziałem, że zapalonej Konstrukcji opuścić już nie sposób.

     – To już czas. – powiedziałem. – To już chyba ostatnie nagranie.

    Lewą dłonią kurczowo trzymałem słoik z Mosso, w prawej pudełko zapałek. Stanąłem bezradnie. Byłem niemal nagi, odziany w kusy kawałek zasłony, którym przepasałem biodra. Wszędzie wokół wznosiły się zapałkowe tunele, korytarze pełne marzeń, uformowane na podobieństwo tajemnych labiryntów. Czułem skrajne nasycenie afektów, widziałem potrzaskane kadry twarzy, niczym zachodzące słońca trzymane na pokaz w ołowianych trumienkach. Czułem, że i moja twarz zaczyna tańczyć. Było tu wszystko, co kiedykolwiek zyskałem i zdołałem przysposobić do wklejenia.

    Ktoś dotknął moich chudych, zgarbionych ramion.

    – Dokąd idziesz? – zapytała Sąsiadka. Jej jasne włosy przesłoniły światy Konstrukcji.

    – Do tego, co z takim trudem zbudowałem. – odpowiedziałem spokojnie. – I opuszczam wszystko, co tak łatwo zniszczyłem.

    – Dlaczego trzymasz ten słoik?

    – Żeby mieć zajętą lewą rękę. – odpowiedziałem czując strach.

    – Ale dlaczego?

    Przełknąłem ślinę, patrząc niepewnie na mój zapałkowy wszechświat.

    – Bo nie jestem pewien, co się stanie, kiedy będę miał obie dłonie wolne.

    – A czego się obawiasz? Co mógłbyś zrobić?

    Przygryzłem wargę.

    – Mogę wtedy wyjąć tą ostatnią zapałkę.

    Złoto jej włosów nagle zgasło, niczym ciśnięte w smołę słońce.

    – Co ty chcesz zrobić z tą zapałką? Czy chcesz ją przykleić?

    Pokręciłem głową zdumiony pięknem największego człowieczego dzieła, które sam wymyśliłem i sam zbudowałem. Łagodnie odtrąciłem napastujące mnie myśli i ostrożnie położyłem przy jej stopach słoik z Mosso.

    Nie czułem już lęku. Nie czułem chyba nic.

    – Nie... – Nagle zaschło mi w gardle – Tej ostatniej zapałce pisane jest inne zadanie. Dopiero teraz to zrozumiałem. 

    Złotowłosa pogłaskała pudełeczko, które trzymałem w dłoniach.

    – Pragnę słońca. – powiedziała. – Daj mi je.

    – Dobrze.

    Wszystkie możliwe myśli wrzasnęły w mojej głowie i wszystkie nagle ucichły. Usiadłem w samym środku Konstrukcji. Przytuliła mnie do siebie, a miliony zapałkowych łebków skłoniły się w przychylnym zaproszeniu.

     

    Potarłem ten ostatni o ściankę pudełeczka.

    * * *

     

    Los Raques, 2002–2003 (wersja pierwotna)

    *

    Fuzzed in Katowice, 2011

    &

    Bendered in Katowice, 2014 

     

    Maciej Żerdziński

    Redaktor: Jolanta Stachowiak
    Tłumacz: Kaja Wiszniewska-Mazgiel
    Słowa kluczowe: